poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Pacjent zmarł, ale operacja trwa...

Jestem zdegustowany. Niby obchody rocznicy przebiegły tak, jak się wszyscy spodziewali, ale mimo wszystko po raz kolejny rozczarowałem się, bo najważniejsza i najgorsza rzecz, która wydarzyła się po katastrofie smoleńskiej, nie tylko nie została wyciszona, ale po raz kolejny dołożono drew do ogniska. Największą porażką naszego społeczeństwa po wydarzeniach sprzed sześciu lat nie jest bowiem kocioł związany z wyjaśnianiem katastrofy i to że przez ten czas obie strony dopuściły się błędów, świństw, wyrachowanych gier - wszystkiego tego, co w takiej sytuacji nie miało się prawa wydarzyć. To jest polityka i nie ma sentymentów. Jedni z niewątpliwego wydarzenia historycznego (które w podręcznikach będzie miało swoje miejmy nadzieje zasłużone miejsce) chcieli stworzyć legendę na miarę holokaustu. Drudzy chcieli sprowadzić katastrofę do rangi stłuczki golfa z ciągnikiem na krzyżówce w Szypliszkach.




Dziś powiada się, że wydarzenia smoleńskie były tragedią narodu polskiego. Wczoraj nawet minister Macierewicz był łaskaw stwierdzić, że śmierć takiej części elity powaliłaby każdy naród. Poważnie? A jakież my mamy niezastąpione elity? W ogóle jakie dzisiaj świat ma niezastąpione elity? Może to świętokradztwo co powiem, ale uważam że nie ma obecnie ludzi, których śmierć zdestabilizowałaby funkcjonowanie organizacji na czele których stoją. Zginąłby Obama - Stany funkcjonowałyby dalej, z następnym prezydentem. Zginąłby Gates - Microsoft by się nie rozpadł. Zginąłby papież - katolicki świat też by sobie z tym poradził. Zginęli urzędnicy, szanowani ludzie (nie każdy przez wszystkich, ale szanowani), ważni ludzie, decyzyjni ludzie, historyczni ludzie, ale w żadnym wypadku nie starożytni wodzowie, bez których państwo zmienia swoje oblicze - bo to nie te czasy, kaliber wielkich ludzi się nie zmienia, ale ich kaliber nie ma dziś decydującego wpływu na rzeczywistość. Naród przeżył tragedię w wymiarze symbolicznym, ale w poniedziałek normalnie poszedł do pracy zarabiać na pieluchy, czynsz, ratę za samochód, ale też ten naród nieco się po tej katastrofie zmienił...

Właśnie ta zmiana jest największą porażką tego, co się wydarzyło. O ile wcześniej naród wyzywał siebie i innych od złodziejaszków, nieudaczników i idiotów, to teraz do powszechnej debaty zawitał niespotykany dotąd kaliber. Podrzucono Polakom nowy wymiar dyskusji i z uciechą patrzono jak rodacy go konsumują. Złodziei i nieudaczników w sporze zastąpili zdrajcy, mordercy, zamachowcy, zbrodniarze - określenia zarezerwowane dotąd na specjalne okazje. Określenia, które są największymi i najpoważniejszymi zarzutami, jakie mogą się pojawić wobec człowieka. Zaczęto ich używać swobodnie, bezrefleksyjnie, niemal tak gładko, jak zwrotu "Ładna dziś pogoda". Niesie to za sobą dość spore zagrożenie. Po pierwsze śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski, że najtrudniej jest rozpoznać bandytę, gdy dokoła są sami szeryfi. Tego się właśnie obawiam - że tak nam już spowszedniała codzienna paplanina o hańbach, zdradach, zbrodniach, że zatraciliśmy umiejętność nadawania odpowiedniej wagi wydarzeniom. Przecież cokolwiek by się nie wydarzyło, to i tak ktoś będzie krzyczał, że zdrada, więc kiedy takowa by się naprawdę wydarzyła, to nikt jej na serio nie weźmie. Po drugie ciągłe podsycanie tego ognia spowoduje, że gdzieś pęknie granica. Prezes Kaczyński wyraźnie dał wczoraj do zrozumienia, że winnych należy ukarać, a nie wiadomo czy da się to zrobić zgodnie z obowiązującym prawem. Powoli chyba zbliżamy się do momentu, w którym ktoś uzna, że skoro winnych tej, czy innej sprawy nie da się ukarać zgodnie z prawem, to należy to zrobić mimo prawa. Wtedy będziemy mieli prawdziwą tragedię, kiedy ktoś w imię wyższej idei wymierzy swoją sprawiedliwość i Polak Polaka powiesi na latarni. To oczywiście mocno fatalistyczna wizja możliwych wydarzeń, ale jeszcze pół roku temu wydawała mi się myślą z gatunku fantasy, a dziś jawi mi się już tylko jako czarny scenariusz.

Czy da się to jeszcze naprawić? Nie sądzę. Dopóki nie damy sygnału, że nasze życie jest ważniejsze niż ich śmierć albo dopóki temat nie umrze śmiercią naturalną, nie widzę szans na wyciszenie emocji. Tym bardziej, że z politycznego punktu widzenia nikomu na tym nie zależy. Prawa strona musi się bawić w smoleńską groteskę, bo to karta która ustawia ich po stronie wyzwolicieli zakłamanej i ciemiężonej Polski - ubiera ich w biało-czerwone barwy. Lewa strona jest natomiast ustawiona na szachownicy w mocno niewygodnej pozycji. Nie dość, że ma mniej figur, to jeszcze są one fatalnie rozmieszczone, blokując się wzajemnie. Opozycja jest słaba, bez koncepcji, bez jakiegokolwiek merytorycznego pomysłu w odpowiedzi na działania rządzących, ustawia się na trybunach marszów społecznych, co kolosalnie osłabia ich znaczenie i pozwala je atakować w łatwy sposób. Musi więc chwycić się wyrazistego populizmu i tych co się ubrali w biało-czerwone szaty próbować przebrać w kaftany bezpieczeństwa. A my? My też nie chcemy tego przerwać. Kłócąc się, przerzucając inwektywami czujemy się silni i znaczący. Z jednej strony czujemy się spadkobiercami husarii, z drugiej - zdrowego rozsądku. Szkoda tylko, że nasza energia idzie w kocioł napędzający słupki wyborcze, bo prawdę smoleńską każdy już dawno ma swoją i przekonywanie się wzajemne do teorii zamachu lub wypadku nie ma najmniejszego sensu. A czy trzeba tę historię jeszcze dalej wyjaśniać? Trzeba, ale Polacy wewnętrznie nie są w stanie moim zdaniem tego zrobić. Wewnętrznie jesteśmy w stanie tylko grać groteskę - wieczór za wieczorem - sztuka, oklaski, recenzje, kosmetyka scenariusza, dopóki tytuł nie spadnie z afisza, a że to kawał dobrej popkultury, to jeszcze wiele przedstawień przed nami...

0 komentarze:

Prześlij komentarz